Bedollo.


Biwak w Bedollo nauczył nas kilku rzeczy. Po pierwsze, że małe nie zawsze oznacza brzydkie, że nawet podziękować władzy można w sposób odpowiedni, a ta w odpowiedni sposób się zrewanżuje, że chłop potęgą jest i basta oraz, że bycie dziedzicem w folwarku ma swoje dobre strony. Ale zacznijmy od początku.

Fabio Autobus, którym podróżowaliśmy z Warszawy i Wrocławia do Włoch był autobusem magicznym. Magicznym, ponieważ wszelkie filmy jakie kierowca starał się nam puszczać, zatrzymywały się mniej więcej w ¾ projekcji. Wywoływało to każdorazowy aplauz zgromadzonych widzów oraz żywiołową reakcję co bardziej aktywnych osobników. Sytuacja polepszyła się w okolicach Wrocławia, niemniej jednak niewiele, gdyż obsługa poczęła puszczać polskie komedie romantyczne AD 2005, które jak najbardziej należałoby zakończyć w ¼ projekcji niestety jednak los nie był tym razem taki łaskawy.

A trzeba wiedzieć Szanownym Czytelnikom, że podróżowaliśmy we dwóch: skromny autor i jeszcze skromniejszy kolega Niepij – znany żołnierz – jeden z najstarszych doświadczeniem, które jest wprost proporcjonalne do aury dobra, którą wokół siebie roznosi. Jednak i mi i jemu brakuje cierpliwości dla naszej kinematografii, dlatego solidarnie postanowiliśmy pójść spać, licząc, że obudzimy się w słonecznej Italii dnia następnego w godzinach porannych.

Obudziliśmy się następnego dnia w mrocznym kraju, gdzie lał ulewny deszcz. Alpy okazały się górami cokolwiek wysokimi, których szczyty zakryte były ołowianymi (znaczy się -epokowymi) chmurami. Piękna włoska architektura okazała się mieć niską rozdzielczość, kiedy oglądana jest przez szybę ponieważ, potok wody z niej spływający skutecznie ograniczał nam widoczność.

Kiedy pierwszy raz stanęliśmy na stacji benzynowej w Italii, w małym sklepie z pamiątkami znaleźliśmy miniaturowe japońskie miecze samurajskie (i tutaj serdecznie pozdrowienia dla kolegi Waldka). Oglądając tą zacną broń w cenie 15 euro za sztukę w ulewnym deszczu otoczeni górami niczym z Władcy Pierścieni czuliśmy się cokolwiek mistycznie ale uśmiech nie schodził nam z ust (w odróżnieniu od reszty Polaków w autobusie, którzy bynajmniej nie jechali zwiedzać Włoch, a co najwyżej Włoskie szklarnie – smutny akcent niestety).

W końcu dojechaliśmy do Trento – rzeczono nam, że tam będzie na nas czekał transport do wioski Bedollo, gdzie rozegrać się miała akcja dramatu. Naszym transportem (a raczej jego koordynatorami) mieli być dwaj włoscy żołnierze 22giej pół-brygady w osobie Fabio i Michaelle. Oczekiwaliśmy ich na przytulnym małym dworcu, jedząc dwie kanapki i rozprawiając o dziewczynach, które złamały nam w przeszłości serca, o mundurach Księstwa, o Bitwie o Anglię oraz o polityce – czyli typowe rozmowy Polaków.

Po około godzinie pojawili się nasi włoscy koledzy. Gościnność jaką nam okazali była najwyższej próby, dorównywała tylko ich poczuciu humoru oraz czasowi, jaki spędzili z nami, tłumacząc nam poszczególne fragmenty musztry i regulaminów. Starszy z Włochów – Fabio okazał się specjalistą od musztry historycznej poprzez różne epoki i był pracownikiem cywilnym w Armii Włoskiej, odpowiedzialnym za gry strategicznie. Jego wiedza na temat ewolucji drylu połączona ze świetną znajomością tejże właśnie musztry napoleońskiej, psychologii wojskowej oraz ogromną znajomością języków obcych, pozwoliła nam spojrzeć na zagadnienia wojskowego drylu w troszkę inny sposób. Duży by pisać i nadużywać cierpliwości ewentualnego czytelnika, dlatego pozwolę sobie ten fragment pominąć.

W końcu po zwiedzeniu całego Trento (po Polsku Trydent – pozdrowienia dla wszystkich w seminariach!), pięknego miasta, które niezatarcie zapisało nam się w pamięci, wyruszyliśmy ku Bedollo! Ahoj przygodo!!

Bedollo okazało się bardzo małą alpejską wioską, w centrum której królowała niewielka pizzeria. Po przybyciu w miejsce biwaku, odbywającego się przy lesie obok miejskiego boiska (to na szczęście nie rzucało się zbytnio w oczy), od razu przywdzialiśmy mundury i razem z Włochami oczekiwaliśmy nadjechania niemieckiej sekcji naszego oddziału. Czas ten umilała nam wspólna musztra oraz dyskusje o różnicach w armii Księstwa, Armii Włoskiej i Francuskiej, jak również rozmowy o różnicach kulturowych w poszczególnych armiach. Cześć musztry chcieliśmy przeprowadzić na boisku, aby stopy, których ułożenie jest dość istotne, nie ginęły nam we wszechobecnej trawie – po wejściu na murawę i kilku obrotach, od razu wyszedł porządkowy, który oznajmił nam, że chodzenie po boisku w podkutych butach jest kategorycznie zakazane...

Niemniej jednak zrobił to z uśmiechem na tyle szerokim że z takim samym wyrazem twarzy zeszliśmy z murawy i kontynuowaliśmy nasze „obroty”.

Błędem jest uważać, że trenowanie musztry ma sens na byle jakim polu w pojedynkę. Oczywiście, ma to sens w przypadku wyrobienia pewnych nawyków, jak dobre ułożenie palców i stóp itd., niemniej jednak nie pomoże nam to raczej skutecznie obracać się w linii, gdy wokół nas stoi reszta oddziału. Musztrę samotnie najlepiej byłoby trenować w kabinie albo wysokiej budce telefonicznej, w taki sposób, aby przy ruchach bronią trzymać ją jak najbliżej sylwetki, żeby ciągle nie zahaczać współtowarzyszy niedoli. Z nabijaniem sprawa ma się podobnie, jednak budka telefoniczna niewiele tu pomoże. Bardziej liczy się raczej (w przypadku stania w drugiej i trzeciej linii) znajomość i synchroniczność pewnych elementów musztry (stawianie stóp w przypadku strzelania z trzech szeregów, obroty z bronią, a nawet sposób nałożenia bicornów przez pierwszy szereg). Bez tego oddział szybko poczyna tonąć w chaosie i jego skuteczność wydatnie spada, tak jak i poziom uwagi żołnierzy, co połączone z bagnetami na muszkietach oraz wieloma innymi ostrymi krawędziami, szybko może zakończyć się nieciekawie. Dlatego należy powtórzyć starą regułę, że nawet pomimo, iż to tylko rekonstrukcja, poziom musztry jest nadzwyczajnie ważny, gdyż musztra ma za zadanie nie tylko umożliwić dowódcy skutecznie i szybko nami kierować, ale również zachować zasady bezpieczeństwa, bez których nasze hobby przestaje być zabawą i nauką w jednym, a poczyna być harcami leniwych i niebezpiecznych idiotów.

W końcu oczekiwanie na niemiecką sekcję zaczęło nam się nudzić, gdyż księżyc już dawno ukazał północ i oczy powoli zaczęły się nam zamykać. Rzuciliśmy się na ziemię pod gwiazdami (deszcz jednak w końcu skapitulował) i powoli, powoli, typowym snem biwakowym, zaczęliśmy zapadać w ciemności nocnych mar. Świat rozpływał się mgliście, a ja zaczynałem roić o pięknych krainach i innych miłych rzeczach, ciesząc się w duchu, że tak łatwo przyszło mi zapaść w drzemkę.

Jak łatwo się domyślić właśnie w tym momencie przyjechała sekcja niemiecka. Trzeba chłopakom przyznać, że chyba nigdy w życiu nikt tak nie hałasował przy ubieraniu mundurów. Ukryłem się pod płaszczem i próbowałem odzyskać utracone piękne sny, ale nie na wiele się to zdało. W duszy widziałem obraz kozaków z „Ogniem i Mieczem”, którzy grali na potężnych bębnach – wydawali mi się niczym cichy strumyk w lesie w porównaniu z sekcją niemiecką.

Powoli jednak zasnęliśmy, aby rankiem przebudzić się...

... w krainie pełnej słońca.

Szybko wstaliśmy i po przywitaniu się z Niemcami oraz szefem zaprzyjaźnionej 9. lekkiej , ruszyliśmy na wspólne treningi, aby później płynnie przejść do sypania ładunków przed właściwą batalią. Czas mijał nam szybko – sam biwak zachował unikatowy poziom historyczności – wszystkie grupy tam zgromadzone należały do elity europejskiej, dlatego próżno by szukać „mrocznych” żołnierzy. Jednak o ile fakt jakości ekwipunku można zrzucić na karby finansów (choć nie tylko), które u nich są zazwyczaj w lepszym stanie niż u nas, należy zaznaczyć, że wszystkie te jednostki dość intensywnie trenowały przed bitwą. 9. lekka godzinami szlifowała tworzenie tyraliery w marszu, co przy ich ilości -ok. 80, stanowi nie lada wyzwania dla oficera. Jednak, jako że ich kapitan miał takie same umiejętności przywódcze i znajomość regulaminów, jak i poczucie humoru, więc bez problemu szło mu dowodzenie - wyglądało to w praktyce naprawdę profesjonalnie.

My razem z 22-ójką trenowaliśmy ogień postępujący, strzelanie z trzech szeregów oraz analizowaliśmy każdy element nabijania na 12 temp pod kątem zachowania żołnierza w linii. Innymi słowy udowodniliśmy sami sobie, że jakkolwiek nabijanie na 12 temp jest tylko czynnością szkoleniową, a nie używaną w praktyce, to jednak każdy ruch wykonany zgodnie z regulaminem w czasie ładowania w bitwie, wydatnie ułatwia utrzymanie płynności prowadzenia ognia oraz nie przeszkadza innym żołnierzom w szeregach. Warto o tym pamiętać i nie starać się na siłę wprowadzać „mądrzejszych” rozwiązań.

W końcu ruszyliśmy na bitwę. Jednak tym razem nie było to klasyczne starcie.

Naszym zadaniem była pacyfikacja zbuntowanej wioski zarządzanej przez tyrolskiego dziedzica, który pod swoją komendą miał również trochę regularnego wojska.

Całość działań rozgrywała się w kilkukilometrowej dolinie alpejskiej, która swoim pięknem naprawdę nas przytłaczała. Urocza pogoda, słońce odbijające się od luf karabinów, piękne włoskie domki oraz zagajniki wprawiły nas w nastrój bardzo poetycki i tylko od czasu do czasu krzyk ginących chłopów wybijał nas z romantycznej zadumy. A trzeba wiedzieć, że chłopi byli uzbrojeni bardzo praktycznie. Miejscowi ubrali historyczne stroje, uzbroili się w kosy, widły, noże i w postaci mini hordy w liczbie około 100 z księdzem na czele (również w historycznym stroju) po prostu bez musztry szarżowali na nasze tyraliery, które były wręcz zmiatane na ostrzach chłopskiego gniewu. Jako, że my stanowiliśmy osłonę prawej części doliny , a jednocześnie byliśmy na podwyższeniu, mogliśmy obserwować jak lokalne chłopstwo masakruje 9. lekką, która została szybko rozgoniona pierwszym uderzeniem. Przez cały czas nad wszystkim panował Pan Dziedzic w pięknym historycznym stroju, ze sztucerem na pasie oraz ze swoją towarzyszką przy boku (również w historycznym stroju) - piękną włoską dziewczyną.

Wyglądało to po prostu niesamowicie. Obserwowaliśmy z góry, od czasu do czasu odstrzeliwując się regularnemu wojsku, które stanowiło margines tej potyczki. Wszystko było pięknie, dopóki zza doliny nie wynurzyła się druga grupka ludności włoskiej z widłami i kosami i ruszyła z krzykiem na nas. Jednak, jako że nasz dowódca Olivier należy do ludzi przewidujących, ustawiliśmy się na małej wysepce pośrodku niewielkiego jeziorka i zablokowaliśmy jedyny prowadzący do niej most od strony atakujących. Ci, niezrażeni i tak ruszyli na nas, jednak przywitani przez nasze bagnety oraz ciągły ogień szybko zawrócili. Uśmiechy zagościły na naszych ustach dopóki chłopstwo nie wróciło z małym działkiem, które waliło w nas z lewej strony. Salwowaliśmy się ucieczką do pierwszego mostu, znów blokując przejście, jednak na nasze szczęście 9. lekka pozbierała się i zaatakowała powoli panikujących włoskich wieśniaków. Również sami chłopi wybrali szybko spośród siebie parlamentariusza i poczęli prowadzić dyskusję z naszym kamratem Fabio.

Sam dziedzic wraz ze swą piękną towarzyszką potykał się z konnym zwiadem 9. lekkiej, który popisując się niesamowitymi umiejętnościami jazdy konnej i fechtunku, szybko sobie z nim poradził, zostawiając dziewczynę wdową już po kilku pchnięciach szablą w brązowy surdut szlachcica.

W końcu wieśniacy poczęli uciekać. Pozostawili za sobą artylerię, pozbawioną jednak kół, oraz księdza, który konał przed jedną z chat. Podsumowując: po ciężkiej walce wygraliśmy i mogliśmy na powrót podziwiać otaczające nas góry oraz sielski krajobraz.

Sama strona rekonstrukcyjna i jej organizacja była czymś mistrzowskim, biorąc pod uwagę bardzo małą ilość żołnierzy. Kilkunastokilometrowy marsz połączony z ciągłą obroną przed podjazdami wroga okazał się o wiele lepszą alternatywą od klasycznej bitwy. Lokalna ludność włoska w historycznych strojach po prostu przeszła samą siebie, dbając o każdy szczegół i tworząc armię powstańczą w ilości ok. 100 osób, która z powodzeniem mogłaby brać udział w dobrym filmie. Również lokalni urzędnicy, tacy jak księża, burmistrzowie, ubrani w epokowe stroje, aktywnie brali udział w inscenizacji, starając się dopełnić całości obrazu historycznej wioski sprzed 200 lat. Najbardziej zaskakujące jest jednak to, że mieszkańcy Bedollo naprawdę chcieli zrobić tę bitwę jak najlepiej od strony historycznej i nie tworzyć typowego kiczu, jaki zazwyczaj jest udziałem kompletnych amatorów w tej dziedzinie. I tak, jeśli nie mieli historycznego obuwia - biegali boso lub obwinięci onucami. Tak samo było z zachowaniem powstańczej formacji, która jakkolwiek pozbawiona formalnej musztry, zachowywała się po prostu mądrze taktycznie i starała się „być historycznymi”. Niesamowite jak mieszkańcy wioski przyłożyli się do lokalnej inicjatywy.

Po bitwie przyszedł czas na odpoczynek – zrelaksowani posiedzieliśmy około godziny nad jeziorem i integrowaliśmy się z lokalną ludnością. Ta usłyszawszy, że jesteśmy Polakami zareagowała dość dużym entuzjazmem, a Włosi z zaciekawieniem oglądali rogatywkę Niepija. Co chwila słychać było brawa i komentarze, i chociaż ich nie rozumieliśmy, miały w sobie na tyle entuzjazmu, że wydały nam się pozytywne.

Po bitwie z francuską piosenką na ustach wróciliśmy do obozu, gdzie po czyszczeniu i inspekcji broni zostaliśmy zaproszeni na program artystyczny przygotowany przez lokalną ludność.

Co tu dużo mówić – Niepij i ja byliśmy zachwyceni. Chór lokalny zorganizował koncert epokowej muzyki najwyższej próby. Entuzjazm jaki miejscowi Włosi włożyli w śpiew oraz miesiące treningu (co było po prostu widać) tylko po to, żeby zrobić przyjemność żołnierzom, nas z Niepijem oszołomiły. Kapelusze z głów – nic dodać nic ująć. Stada Włoszek w lokalnych strojach z uśmiechem na ustach śpiewających żołnierskie piosenki wprawiły nas w dziwną nostalgię i pewnego rodzaju żal. Widać było, co można zrobić z małej imprezy jeśli naprawdę się chce.

Następnego dnia, rankiem ruszyliśmy na przemarsz do miasta – tam przeszliśmy przez główne ulice, oznajmiając, że miasto zostało zdobyte. Później byliśmy na spotkaniu z radą miasta. Ta podziękowali nam za włożoną pracę oraz postawę w czasie bitwy. Poczęstowali paluszkami, winem i zaprosili za dwa lata. Żadnych bezsensownych okrzyków i salutowania radzie miasta – ukłoniliśmy się poległym, zrobiliśmy żywą lekcję historii i na tym poprzestaliśmy.

Później pożegnaliśmy się z innymi grupami, a Włosi odwieźli nas na dworzec autobusowy, gdzie też rozłączyliśmy się z niemiecką sekcją 22ójki. Dużo nawzajem sobie dziękowaliśmy, ponieważ, co tu dużo mówić - było tak jak być powinno – zostało stworzone coś co pozostawiło wszystkich z uśmiechem na ustach.

Autobus spóźnił się tylko cztery godziny. W drodze powrotnej jeszcze raz oglądnęliśmy polskie komedie romantyczne. Tym razem była to tortura jeszcze bardziej dotkliwa, gdyż przypadły nam miejsca najbliżej toalet. Ta wyposażona była w magiczne drzwi, które wciąż się otwierały i wprawiały nas w stan pogłębionej paranoi oraz podrażniała nasze nosy w sposób okrutny. W końcu dotarliśmy do domów bogatsi o wiele doświadczeń, z nową wiedzą oraz nienawiścią do polskiego kina.

Podsumowując Bedollo stało się dla nas wzorcem małej imprezy przeprowadzanej z klasą i wyczuciem, gdzie ludność lokalna naprawdę przyłożyła się do swojego zadania, a sami rekonstruktorzy zachowaniem i postawą potrafili im w sposób godny podziękować. Po prostu należy się tylko uczyć...



... powrót do strony glównej