Kwintesencja rekonstrukcji, czyli 3 w jednym lub Austerlitz 201.


Deszcz kapał: kap kap kap.

Austerlitz okazało się doświadczeniem nad wyraz ciekawym.

Udało się dokonać syntezy clubbingu, Powstania Listopadowego, obozu dla uchodźców i dynamicznej bitwy na polach Austerlitz oraz udowodnić, że więcej nas łączy niż dzieli.

Ale nie uprzedzajmy faktów.

Głównymi osobami dramatu z mojego punktu widzenia był 2gi Pułk (a raczej 2gie Pułki) dowodzony przez Porucznika Waldemara Z oraz podoficerów Wozynkta i Remingtona. Relegowany do francuskiej 22jki wraz z Grenadierem Paysan mogłem obserwować skuteczność polskich plutonów z 2jką na blachach naczelnych i ładownicach z troszkę odleglejszej perspektywy (co, mam nadzieję, doda mojej relacji obiektywizmu) i dlatego też przyjąłem na siebie rolę relacjonującego przebieg tej potyczki, jak i samego "biwaku".

Wybaczcie ciężar mojego pióra, które może nie podołać temu zadaniu oraz w mniej lub bardziej zamierzony sposób sprawi, że mogę "podpaść" różnym grupom.

Miejscem biwaku okazał się uroczy budynek szkoły, w tak modnym w ostatnim dziesięcioleciu stylu socrealizmu – na szybach w/w budowli zawieszone były modern artowe obrazy ludzików które robią salta i stają się coraz mniejsi i mniejsi aby w końcu rozpłynąć się w otchłani czarnych farb plakatowych. Pozytywnie zachęceni tym dobrym znakiem z ochotą zrzuciliśmy nasz sprzęt w sali gimnastycznej i szybko przywdzialiśmy na siebie mundury. Gdy byliśmy przy końcu zapinania naszych kamaszy organizator oświadczył, że na salę gimnastyczną nie wolno wchodzić w butach. Jego prośba nie spotkała się ze zrozumieniem i niektórzy gwałtownie protestowali udowadniając sobie tylko znanymi sposobami, że podkute buty nie ryją drewnianej posadzki i że w/w zakaz to tylko złośliwość Organizatorów i kolejny rozdział prześladowań narodów słowiańskich w annałach europejskich. Przyznaję się bez bicia że sam byłem przez chwilę w tej grupie. Jednak spojrzałem w lustro, zreflektowałem się i przeprosiłem.

W końcu jednak emocje opadły, co bardziej wojownicze jednostki uspokoiły się i ruszyliśmy !trolejbusami! zdobywać fortecę miasta Brna o swojsko brzmiącej nazwie Spielberg (obecnie Spilberk, przyp.red.).... I owszem - szarża na te fortyfikacje okazała się godna ujęć z "Szeregowca Ryana".

Przepychaliśmy się między publicznością wspinając się w górę ku bramom fortecy co rusz prowadząc ogień do broniących się zaciekle Koalicjantów. Pomimo, że ukształtowanie terenu jak i panujący wokół chaos skłaniał ku zastosowaniu tak popularnej ostatnio taktyki walki "kupą", nasi kaprale w miarę możliwości trzymali porządek w linii.

Przy okazji nawiązaliśmy nowe bliskie znajomości, gdyż za każdym rogiem czekał na nas oddział Baszkirów, którzy upatrzyli sobie nas i co rusz wpadali między nasze linie i z kindżałami szerzyli zniszczenie ku uciesze publiczności i swojej. My nie pozostawaliśmy im dłużni i za każdym razem gdy uciekali, sadziliśmy im serię w plecy, na co oni odpowiadali słowiańskim "Job Twoja mać" co jak wiadomo (wg. francuskiej encyklopedii w haśle "Kozacy") oznacza "Bóg jest z nami".

W końcu jednak nowa szpada (naprawdę coś zjawiskowo ładnego) naszego Oficera – Porucznika Waldemara wskazała nam kierunek ku zwycięstwu i forteca została zdobyta (tzn. wszystkim zabrakło ładunków i czas było kończyć przedstawienie). Oczywiście w rzeczywistości 200 lat temu z naszym uzbrojeniem i liczbą moglibyśmy tej fortecy co najwyżej pogrozić stemplami, no ale niech ten fakt zniknie w pomroce dziejów.

W końcu oczekiwanie na niemiecką sekcję zaczęło nam się nudzić, gdyż księżyc już dawno ukazał północ i oczy powoli zaczęły się nam zamykać. Rzuciliśmy się na ziemię pod gwiazdami (deszcz jednak w końcu skapitulował) i powoli, powoli, typowym snem biwakowym, zaczęliśmy zapadać w ciemności nocnych mar. Świat rozpływał się mgliście, a ja zaczynałem roić o pięknych krainach i innych miłych rzeczach, ciesząc się w duchu, że tak łatwo przyszło mi zapaść w drzemkę.

Na dziedzińcu fortecy Spielberg oficjalnie powitał nas CENS. Chętnym zostało podane grzane wino, po czym zostaliśmy rozpuszczeni przez naszych dowódców i każdy udał się w przez siebie wybranym kierunku.

Wraz z Marcinem z Gdańska. Wozynktem, Grenadierem Paysan oraz Porucznikiem Waldkiem udaliśmy się oglądać rozwiązania fortyfikacyjne oraz ustawienie dział, które od zakończenia Epoki dalej spoczywały tutaj na swoich miejscach. Ta krótka wyprawa okazała się bardzo pouczająca, ponieważ Dowódca 2giego Pułku, będąc świeżo po przeczytaniu dzieł z Epoki na temat fortyfikacji, starał się objaśnić nam kilka rozwiązań tam zastosowanych (w fortecy nie książkach). Trzeba przyznać, że miło posłuchać kogoś, kto nie wymyśla nic z głowy na poczekaniu ani nie opowiada questów z LWP tylko cytuje fragmenty odpowiednich książek pisanych w Epoce przez Oficerów Księstwa tudzież armii francuskiej.

No ale dość tego chwalenia – wieczorny spacer po Brnie w mundurach polegał głównie na szukaniu jakiegoś miejsca gdzie w spokoju można coś zjeść – po ok. dwóch godzinach poszukiwań udało nam się takowe miejsce znaleźć. Nie będę udawał, że wieczorny spacer po tak historycznej starówce był dla nas mistycznym przeżyciem, które wpisze się nam w pamięć po wsze czasy. Czesi traktowali nas jak zabawnych przebierańców i jakkolwiek raczej z sympatią co chwilę słychać było za nami entuzjastyczne pokrzykiwania: "wojacy, wiwat Napoleon" itf..., które w pewnym momencie zaczęły być denerwujące. Po posiłku udaliśmy się do taksówki, która zawiozła nas prosto do obozu dla uchodźców, lub mówiąc inaczej szkoły.

Następny ranek wypełniony był raczej klasycznymi zajęciami – sypanie ładunków, przygotowywanie broni, wspomnienia poprzedniej nocy (należałoby tutaj napisać o wieczornych doświadczeniach części żołnierzy 2giego Pułku pod dowództwem Huzara, który przez przypadek zawiódł swoich podkomendnych do bardzo specyficznego baru...). Nie czuję się na siłach opisywać, co to był za bar, dlatego wszelkich zainteresowanych odsyłam do w/w osób podczas następnego biwaku. Jednak nie ma co uruchamiać wyobraźni, ponieważ przez cały ten wieczór towarzyszył im Kapelan Pułkowy, który dbał o czystość dusz swoich kolegów, a oni w zamian odwdzięczali mu się tym samym.

W końcu przyszedł czas bitwy – najpierw przejazd trolejbusem, później średniej długości marsz, aż w końcu stanęliśmy na właściwym polu bitwy, które otoczone biało czerwoną taśmą i dość dużym tłumem za chwilę miało stać się świadkiem najbardziej zaciętej potyczki od 200 lat (ewentualnie najbardziej zaciętej potyczki od poprzedniego biwaku).

Dowództwo zdecydowało, że 2gi Pułk będzie działał razem z 22gą półbrygadą (stanowiącą pierwszą sekcję plutonu, przyp.red.)... jako część Gwardii (autor ma na myśli drugą sekcję trzeciego plutonu batalionu gwardii, przyp.red) dowodzoną z użyciem tylko komend francuskich. . Było to duże wyróżnienie dla dość młodego Pułku (w skali Europejskiej), gdyż 22jka znana jest z dość restrykcyjnego podejścia do wszelkich regulacji. No i nie trzeba również dodawać, że była okazja sprawdzić, czy polski Oficer i podoficerowie odrobili zadania domowe i będą potrafili błyskawicznie tłumaczyć francuskie komendy i wprowadzać je w życie.

Tak jak mówiłem, służyłem w szeregach 22giej półbrygady, więc uczciwie mogę stwierdzić, jak wyglądało to w praktyce.

Ale zanim komuś podpadnę, postaram się pokrótce opisać pole bitwy, jak i obie walczące armie.

Pole bitwy było dość małe i musiało pomieścić około 800 żołnierzy (według OdB żołnierzy było 910, 310 po stronie francuskiej i około 600 po stronie sprzymierzonych, przyp.red.). Dość pofałdowane sprawiło, że nam przypadła rola atakowania z góry na biednych koalicjantów, którym przypadła tak jak zawsze rola polegnięcia na polu chwały. Zanim jednak to nastąpiło, dużo wody w Wełtawie zdążyło upłynąć i każdy z nas wystrzelił około 25-30 ładunków dzięki czemu ten mały obszar wyglądał po bitwie jakby spadł śnieg, gdyż odgryzione, białe ładunki dominowały w krajobrazie.

Naszą linią dowodził Grenadier Pere Fabius oraz Porucznik Waldemar z 6 kompanii 2giego Pułku. Przyszło nam rozsypać tyralierę przed frontem francuskich wojsk oraz osłaniać ich odwrót w razie zagrożenia ze strony wojsk sprzymierzonych lub kawalerii.

I tak też się stało. Dość sprawnie obie nasze jednostki rozsypywały się dwójkami wpierw na przemiennie, aby później w całości chronić lewe skrzydło wojsk Cesarza. Tym razem nasi ulubieni Baszkirzy działali w innej części pola bitwy i przypadła nam rola odstrzeliwania się Austriakom jak i kawalerii, która solidnie psuła nam krew. Jako, że pole bitwy było dość małe dosłownie wydawało nam się, że kawaleria naprawdę operuje pełnymi szwadronami i co chwile próbowała rozbić nasze czworoboki. Za każdym razem odwdzięczaliśmy się im salwą w plecy, ku uciesze naszej i publiczności.

I tutaj niestety muszę stwierdzić, że w walce z kawalerią praktycznie wszystkie grupy, które obserwowałem, zachowywały się jakby rekonstruowali cząsteczki w budowaniu modelu teorii chaosu. Kiedy tylko Oficer krzyczał "formować czworobok!" wszyscy na łeb na szyje lecieli plecami do siebie tworząc małe grupki wyglądające jak zdenerwowany jeż. Nie byłoby w tym nawet nic złego gdyby nie to, że zazwyczaj Oficer, dobosz i sztandarowi zostawali poza tym "czworobokiem" dzięki czemu kawaleria mogła błyskawicznie ich ściąć. I to jest koronny dowód, że jednak bardzo daleko nam do opanowania historycznych żołnierzy jak również i znajomości regulaminów jak i umiejętności wcielania go w życie.

Morał taki jak zawsze: więcej treningów i musztry.

Ale wróćmy do bitwy....

Naprawdę takiej kakofonii wystrzałów, krzyków Vivat Cesarz i Vivat Kaiser tudzież Car nie widziałem i słyszałem od dłuższego czasu. Hałas i chaos był tak dłuży, że kaprale musieli ostro ścierać gardło, aby ktoś ich usłyszał (chociaż usłyszeć, a zrozumieć i później to wykonać to już inna sprawa – kłania się brak znajomości nawet podstaw musztry u niektórych, ale co ciekawe nie chodzi mi o grupy polskie).

Chaos, wszechobecny ogień z karabinów, bliskość salw z dział, krzyki i fontanny ognia (pomimo braku tak modnej ostatnio pirotechniki) wprawiały niektórych w ekstazę. Sytuacja ta dawała złudzenie prawdziwego pola bitwy do tego stopnia, że mogła wzbudzić w pewnej chwili prawdziwy strach lub co najmniej pewien dyskomfort psychiczny.

A przecież rekonstruktorów nie było aż tak bardzo dużo...

Tutaj należy się wyraz uznania CENS, który nie uległ megalomanii i dostosował wielkość pola bitwy do liczby uczestników nie udając, że 10 żołnierzy jest równych Pułkowi sprzed 200 lat, a korpusem jest już grupa powyżej 50 osób. Przykład godny do naśladowania dla naszego rodzimego środowiska i organizatorów.

Lufy dość szybko zrobiły się prawie czerwone od prowadzonego ognia (tak samo jak ja pisząc takie bzdety). Co chwilę próbowaliśmy zajść naszych przeciwników, aby po chwili oni się nam rewanżowali tym samym. Nasza strona nie posiadała praktycznie kawalerii (przynajmniej nie było jej tam gdzie my byliśmy) co dawało pole do popisu dla konnych przeciwników, którzy z lubością nas napastowali (i robili to naprawdę dobrze). Nasza artyleria prowadziła ogień bardzo regularnie i profesjonalnie i widać było, że Panowie odrobili zadania domowe i naprawdę miło było czuć, że ma się wsparcie czegoś większego niż karabin.

W końcu wróg zaczął się cofać, ale co ciekawe my raczej pozostaliśmy w swoim rejonie, utrzymując stałą pozycję. Zaszczyt dokonania ostatecznej redukcji wojsk wroga przypadł Francuzom (tzn. Czechom), którzy z pieśnią na ustach uderzyli kolumną plutonową i zepchnęli z pola bitwy resztki przeciwników. My w tym czasie przyglądaliśmy się z górki jak po raz 201 od faktycznych wydarzeń jeszcze raz stało się zadość historii.

Bitwa wygrana, odebranie braw, salutowanie do publiczności i do domu. Wieczór upłynął nam na długich typowo polskich dyskusjach (tzn. wojna narodowowyzwoleńcza, złamane serca, polityka jak i inne luźne tematy). Niestety znowu i tutaj brakowały uczciwej musztry.

Ostatniego dnia odbył się marsz pod pomnik poległych. Kilka kilometrów marszu pozwoliło nam na rozruszanie mięśni po niezbyt wygodnym noclegu, jak również na własne oczy zobaczyliśmy dużą część pola bitwy, o którym tylko czytaliśmy w książkach. Pod samym pomnikiem "zasłużeni" odebrali pseudo Legie Honorowe od CENS jak również zmuszeni byliśmy do wysłuchania mszy i okolicznościowej serii przemówień. Nie nastawiło nas to zbyt pozytywnie, ale widać taka była potrzeba chwili, aby wziąć udział w tych uroczystościach (chyba jako jedyni z Polaków). A więc honory zostały oddane poległym, podziękowania złożone i przyszedł czas na powrót trolejbusem do szkoły i powrót do domu.

Ten upłynął wszystkim bezstresowo i dość przyjemnie – po prostu dobre zakończenie sezonu.

Reasumując trzeba powiedzieć uczciwie – biwak jako taki nie istniał – zakwaterowanie miało minimalny standard i miało tyle wspólnego z historycznymi realiami co samuraj z mintajem. Organizacja nadmiernej ilości przemarszów jak i brak czasu na musztrę również mogła drażnić tak samo jak i końcówka przed pomnikiem poległych, gdzie na siłę zbyt długo "honorowano" siebie nawzajem. Również sam nocleg a"la uchodźcy i nakaz zdejmowania butów po prostu męczył w pewnym momencie jak również kakofonia chrapania we wszelkich tonacjach jaka niezmiennie towarzyszy śpiącemu tłumowi.

Z drugiej jednak strony jeszcze raz okazało się, że więcej nas łączy niż dzieli. 22ga pół brygada jak i 2gi Pułk razem z Oficerami i podoficerami pokazały, że jeśli grupy nawet z kompletnie innych części świata są dobrze wytrenowane będą umiały świetnie współpracować i poruszać się zgodnie z kanonami sprzed 200lat.

Dynamizm bitwy, intensywność ale nie chaotyczność ognia, utarczki z kawalerią oraz dość skomplikowane manewry z użyciem francuskich komend dały chyba nie tylko mi satysfakcję oraz jeszcze raz udowodniły, że "elitarność" w naszym hobby nie polega tylko na finansowym nakładzie na mundur, wypitym alkoholu oraz "znajomościach" ale na uczciwej pracy Oficerów i podoficerów, wyszkoleniu szeregowych żołnierzy oraz zachowaniu elementarnych zasad kultury i rzetelności w pracy.

Na koniec nasuwa się jeden wniosek: mniej filozofowania – więcej czytania regulaminów i trenowania, mniej źle zrozumianej "integracji" i "zabawy", a Austerlitz za rok będzie jeszcze lepsze ponieważ tak naprawdę każdy biwak (nawet najgorzej zorganizowany) jest na tyle dobry na ile my sami go takim zrobimy.

PS. Zaznaczam, że relacjonowałem to, co widziałem – mam świadomość, że w biwaku brały udział również inne grupy z Polski, ale naprawdę trudno opisywać to czego się nie widziało (tzn. niektórzy tak potrafią i nazywa się to dziennikarstwo twórcze, ale niestety tak jeszcze pisać nie umiem – chyba, że jestem zakochany).

Fraternité

Grenadier Aimant



... powrót do strony glównej